Jak trafiłem do mojego gaju oliwnego?

Wioska Drosia jest tak mała, że nawigacja czy dostępne w internecie mapy nie potrafią jej wyszukać.

Był grudzień, od 3 tygodni przebywałem w górach Tajget (słynnych już w starożytnej Sparcie). Będąc studentem miałem bardzo skromne fundusze na podróżowanie po Grecji, w której dokonywało się przejście walutowe z Drachmy na Euro. Moje stypendium z programu Erasmus/Socrates wynosiło 1000 euro na rok. Środki starczały zaledwie na jedzenie. Podróżowanie i noclegi były zawsze wyzwaniem organizacyjnym. Głównie autostopem, a noclegi zwykle w opuszczonych ruinach (których w Grecji nie brakuje), w namiocie w górach czy w jaskiniach górskich. Byłem doświadczonym wspinaczem, w górach spędziłem wiele noclegów, dzięki czemu dysponowałem odpowiednim sprzętem oraz umiejętnościami. Natomiast podróżowanie stopem dawało możliwość nawiązania kontaktów, poznania lokalnej społeczności i czasami skorzystania z gościnności Greków. Wówczas gorący prysznic, zamiast zimnej wody górskiej rzeki, stanowił prawdziwą odmianę.

W drodze do Pylos (jednego z większych ośrodków na półwyspie Kalamata) Grek, z którym podróżowałem, zaproponował mi pracę. Prawdą było, że nie rozważałem takiej opcji. Jednak perspektywa ciepłego posiłku, prysznica i odpoczynku w normalnym łóżku bardzo mi zawróciła w głowie.

Zapytałem co miałbym robić? To proste, jest sezon na oliwki, musiałbyś zbierać oliwki. Przez myśl mi nawet nie przeszło “a ile na tym zarobię?”. Zgodziłem się od razu, nie mając pojęcia co to właściwie znaczy “zbierać oliwki”.

Po kolejnych 2 godzinach spędzonych na kipie pick-upa zmarznięty na kość trafiłem po raz pierwszy do Drosia. Na miejscu Mama Kostasa podała obcokrajowcowi gorącą musake i zacny pucharek wina i już tam zostałem. Było po ponad 20 lat temu. Teraz za każdym razem, pokonując drogę ze Sparty do Drosia, wspominam tę wycieczkę. To były najfajniejsze podróże w życiu!